Martini – arcyklasyka, pierwowzór koktajlu jako takiego. Podstawa cywilizacji amerykańskiej, ulubiony trunek bon vivantów i bywalców nocnych klubów. Swoją nieziemską popularność zawdzięcza totalnej prostocie – jest to wręcz koktajl ascetyczny, bo w swoich skrajnych wersjach składa się w zasadzie tylko z odpowiednio podanego ginu. Koktajl, który jako jedyny doczekał się własnego kształtu kieliszka. Pozwala też naocznie przekonać się, jak wiele w kompozycji koktajli liczą się proporcje i harmonia. Słowem – pozycja obowiązkowa, którą co jakiś czas zamówić, przyrządzić i skosztować powinien każdy amator i każda amatorka ginu.
Najpopularniejszy przepis na martini to dwie porcje ginu w stylu London Dry, jedna porcja wytrawnego białego wermutu, całość wymieszana (nie wstrząśnięta!) z lodem, przelana do charakterystycznego kieliszka i przybrana zieloną oliwką lub twistem cytryny.
Ale wersji jest tyle, ilu barmanów, a właściwie ilu koneserów – to bowiem gość określa, na jakie martini ma ochotę danego dnia. Może więc być martini suche (z większą proporcją ginu – prawdziwi znawcy delektują się tym koktajlem w wersji, w której wermutem jedynie zwilża się rant kieliszka) lub mokre (więcej wermutu, do proporcji 1:1 włącznie); czyste (bez oliwki lub cytryny) lub brudne (doprawione sokiem z cytryny, odrobiną marynaty albo nawet splashem likieru z pomarańczy czy bitters), tradycyjnie zmieszane albo też wstrząśnięte, jak woli filmowy James Bond.
No i gin można tradycyjnie zastąpić wódką, tworząc vodka martini, ale tego w ogóle nie polecamy 😉
0 komentarzy
Funkcja trackback/Funkcja pingback